Trup Nuriego I | feranos

– Jesteś… piękna… – sapie Nuri Quankos, zaciskając mocniej drżące dłonie na świeżo wykopanej, lekko zabłoconej czaszce. Wpatruje się przez chwilę w jej puste oczodoły, po czym wyciąga z cmentarnego dołu. – I będziesz już zawsze…

Wstaje, i trzymając w dłoniach rozkładający się czerep, podchodzi do leżącego nieopodal ułożonego w całość szkieletu. Lekka mżawka osadza się na czarnych, krótkich włosach młodzieńca i skapując spływa z czoła malutkimi kroplami. Jednak jemu to nie przeszkadza – Nuri czuje się jak w domu.

– Będziesz piękna na wieki! Minęło twoje śmiertelne istnienie, a teraz rozpocznie się to prawdziwe, upragnione, które nie będzie miało końca. Pasmo porażek i utrapień to przeszłość, a nadejdzie wreszcie czas miłości, wolności i szczęścia.

Kościotrup, zamknięty w wyrysowanym na błocie heptagramie, zdaje się wpatrywać pustymi oczodołami w lekko zachmurzone, ciemne niebo. Przez szum liści wzbudzany delikatnym wiatrem przebijają się ciche inkantacje wypowiadane półgłosem przez klęczącą nad ciałem postać. Kolor złota mieszający się z głębokim fioletem zaczyna łączyć poszczególne kości, tworząc nadnaturalną spoinę. Martwa dotychczas czaszka lśni i nabiera cech do złudzenia przypominających mimikę osoby budzonej ze śpiączki. Fala świetlistej materii pokrywa zwapnione kończyny niczym mięśnie i skóra, budzi ze snu stare kości. Niezidentyfikowana jasność zdaje się pojawiać znikąd i równie niespodziewanie gaśnie we wnętrzu pustej klatki piersiowej. Potężny huk wzdryga klęczącą postać, a gorejąca nad ponurym cmentarzem łuna w jednej chwili znika. Tylko szkielet wciąż jarzy się eterycznym blaskiem.

– Jesteś wolna – mówi. Jest to pierwszy głos – głos ludzki – który słyszy od czasu swej śmierci. Tak miły i delikatny, tak kochany, tak pełen uczuć. – Jesteś wolna. Teraz możesz dołączyć do swoich braci i sióstr. Wreszcie nadszedł dla ciebie czas raju.

*

Światło brutalnie przebiło się przez powieki, wdarło się przez źrenice i wyrwało śpiący mózg ze spokojnego snu. Siedmioletni Nuri poderwał się z łóżka i spojrzał na stojącą w drzwiach postać, która wciąż trzymała rękę na krysztale. Ojciec patrzył przez chwilę na swojego jedynego syna, po czym poinformował chłopca, że dziś jadą na wycieczkę. Mały miał trzydzieści minut na umycie się, ubranie i spakowanie niezbędnych rzeczy. Trzy dni w namiocie to nie lada wyzwanie. Drzwi zamknęły się z delikatnym stukiem, a przez cienkie drewno dochodził odgłos oddalających się kroków. Nuri obserwował przez chwilę wiszący na ścianie kiczowaty obraz przedstawiający Erela Quankosa walczącego z wywerną. Malowidło lekko wypłowiało, od lat towarzysząc rodzinie. Sam Erel kazał je namalować, a o ile chłopiec dobrze liczył, przedstawiona na nim postać musiała być jego prapradziadkiem. Genealogia rodu Quankosów była od wieków niemal czczona przez kolejne pokolenia. Nuri przetarł energicznie oczy i zeskoczył na podłogę. Jego łóżko było również rodzinną pamiątką, podobnie jak cały dworek. Wyłamał stawy w palcach, otworzył drzwi i podszedł do ustawionej w kuchni miednicy. Zamoczył dłonie w zimnej wodzie i obmył twarz. Ojciec, Serik Quankos, uważał, że ciepła woda to rozpusta. Terakotowa podłoga biła zimnem w małe stópki dziecka, jednak chłód orzeźwiał. Wróciwszy do swojego pokoju, Nuri szybko się przebrał, a następnie zaczął pakować. Do torby schował ubrania na zmianę. Z szafy wyjął skórzane ochraniacze na ręce i kaftan, ze stojaka na broń wziął małą kuszę, a ze stołu sztylet. Czuł się gotowy do podróży. Miał jeszcze około dwudziestu minut, więc odsłonił zasłony i spojrzał w noc. Dwa księżyce – zielony Eferi i biały Naer – wydawały się być obok siebie; trzeciego, czerwonego – Tyryi – nigdzie nie widział. Blade, zielono-białe światło wpadało przez okno. Wzrok Nuriego padł na nieposłane łóżko. Podjął szybką decyzję. Ułożył równo kołdrę, na niej czerwono-złotą, wyblakłą narzutę – prawdopodobnie kolejną pamiątkę rodu Quankosów, używaną od setek lat do nakrywania łoża. Cały ten patetyczny kult rodzinnej spuścizny był niezrozumiały dla sześciolatka, jednak skoro ojciec tak kazał, widocznie tak trzeba. Szybkim jak na dziecko krokiem zbliżył się do kryształu i przekręcił go. W pokoju zapadła ciemność zakłócana jedynie przez światło dobiegające zza odsłoniętego okna. Podszedł do łóżka i wziął krótki sztylet leżący na szafce nocnej. Serik starał się wpoić synowi, że w każdej chwili powinien być gotowy na wszystko. Chłopak położył się na świeżo ułożoną narzutę, przymknął piekące z niewyspania oczy i wystawił poza łóżko rękę, trzymającą nóż. Odpoczywał, miał jeszcze piętnaście minut. Rozkoszował się kojącym mrokiem i walczył ze snem. W końcu opadł w jego ciemną otchłań snu i wydawało mu się, że spał godzinami, dopóki odgłos spadającego na twarde deski noża nie wyrwał go z objęć Morfeusza. Podpatrzył tę metodę od swego rodzica, który tak robił, kiedy chciał odpocząć, ale nie zaspać. Młody wstał leniwie z łóżka, wziął starą torbę i wyszedł na zewnątrz. Ojciec już czekał, trzymając za lejce dwa czarne konie z ich własnej hodowli. Sama stajnia była po części symbolem upadku rodu. W trzydziestu dwóch boksach, które kiedyś wybudowano, pozostały jedynie dwa rumaki.

– Wziąłeś kuszę? – spytał Serik tak niespodziewanie, że Nuri poczuł tę dziwną wibrację w uszach, kiedy przyzwyczajony do ciszy człowiek słyszy głośny dźwięk.

– Tak, tato – powiedział z wyrzutem. Wiedział, że spakował wszystko, nie robił tego przecież pierwszy raz.

– Sztylet?

– Tak

– Ochraniacze?

– Tak

– Jedzenie i wodę?

– T… Zapomniałem – zawstydził się Nuri w myślach. Zdenerwował się na ojca, że ten wypytuje go jak małe dziecko, okazało się, że nie bezzasadnie.

– Masz jeszcze trzy minuty.

Młody pobiegł do kuchni i w pośpiechu zebrał ze stołu przygotowane wcześniej kanapki z szynką oraz napełnioną skórzaną manierkę. Przystanął przy stole i zastanowił się, czy czegoś nie zapomniał. Nic nie przychodziło mu do głowy.

– Gotowy? – spytał Serik.

– Tak, tato – odpowiedział lekko zawstydzony swoim niedbalstwem.

– No to wsiadaj!

– Ale… – nie dokończył. Był za mały, żeby wsiadać na konia i nigdy tego nie robił.

– Dasz radę, jesteś już duży – upewnił go ojciec.

– Na pewno?

– Na pewno!

Chłopiec starał się włożyć nogę w strzemię, jednak nie mógł go dosięgnąć. Wiedział, że ojciec zdenerwuje się, jeśli się podda, nie próbując do skutku.

– Następnym razem ci się uda – uśmiechnął się Serik i podniósł syna, usadawiając go na koniu.

– Dziękuję, tato. Dokąd jedziemy? – spytał zaciekawiony.

– W góry, mały, w góry.

*

Ferqualia była piękną krainą zamkniętą od północy i zachodu górami Kirifinolu. Miasto od którego pochodziła ta nazwa znajdowało się kilkaset mil w górę rzeki, lecz valandriolskie nazewnictwo przejęte przez Xynthial pozostało bez zmian. Wzdłuż gór płynęła największa rzeka Xynthialu – Neyiral, której miano pochodziło od portowego miasta przy oceanie południowym, gdzie zaczynała swój bieg, przepływając następnie przez środek Krifinolu, by ujść w oceanie północnym. Rzeka Neyiral i łańcuch gór tworzyły naturalną granicę z Grithianem, zarówno w przypadku Xynthialu jak i Valandriolu. Kształt samej Ferqualii był ściśnięty od południa górami Irnifalu, od północy Wielkim Jeziorem, na północnym wschodzie graniczył z bagnistą Nerokralią, a na południowym z nadmorską Neyiralią.

Mały Nuri całym sobą chłonął piękno natury. Zmęczenie odeszło, odkąd przysnąwszy w pierwszej godzinie drogi, spadł z konia. Szczęśliwie nic mu się nie stało, jednak strach oddalił senność. Ojciec przypatrywał się z wierzchowca, jak radzi sobie młody, następnie powoli zsiadł, podał chłopcu rękę i wsadził go z powrotem w siodło. Nuri rozumiał, dlaczego Serik nie zerwał się, żeby mu pomóc w pierwszym odruchu. Mężczyzna musi być samodzielny i silny, ale również konsekwentny i odpowiedzialny. Upadek spowodowany drzemką był bolesną nauczką. Od porannego „lotu” minęło jednak trochę czasu, toteż chłopak, teraz nadzwyczaj rześki, podziwiał widoki.

– Dokąd jedziemy, tato? – spytał Nuri. Od czterech godzin jechali na południowy wschód, jednak chłopiec dopiero teraz przerwał ciszę. Tak był wychowywany.

– W góry Irnifalu, mały – odpowiedział spokojnie ojciec, nie odwracając się do niego. – Jedziemy w góry. Poznasz surowy klimat, roślinność, zwierzęta, świeże powietrze. Nauczę cię, jak sobie tam radzić, kiedy jesteś sam i nie ma pożywienia. Będziesz potrafił przetrwać nawet latami. Nauczę cię, co można jeść, a czego należy unikać.

Serikowi odpowiedziało milczenie.

– I będziemy się przy tym świetnie bawić – dodał niepewnie ojciec.

– Wiem, tato – wybąkał syn.

– O co chodzi? Skąd ten brak entuzjazmu? – spytał lekko poirytowany.

– Co to jest entuzjazm?

– To jakby radość i zaangażowanie i… No… jakby radość.

– Jestem szczęśliwy, tato, ale i zmęczony – odparł Nuri, choć wyczuł zdenerwowanie ojca. Rozumiał, że to wszystko dla jego dobra. – Cieszę się, że zabierasz mnie w góry.

– Mam nadzieję, synu – powiedział z uśmiechem Serik. – To wszystko dla twojego dobra. Kiedyś mi za to podziękujesz!

Jednak Nuri nigdy nie miał okazji podziękować. Przez całą drogę milczeli. Od czasu do czasu ojciec wydawał tylko zdawkowe polecenia. Mimo wszystko chłopiec nie nudził się. Patrzył na otaczającą go zieleń, na bluszcz, pnący się po ziemi i nielicznych drzewach. Przypatrywał się uważnie kolorowym motylom, które przelatywały w chaotycznym tańcu z jednego kwiatka na drugi. Wsłuchiwał się w ćwierkanie ptaków. Dla niego to wszystko było nowością, czymś ekstremalnie interesującym, bo związanym z obcowaniem z naturą z dala od domu, gdzie zna się każde drzewo i każdy krzew, gdzie wszystko wygląda tak samo. Tutaj jednak było inaczej. Im dalej od rzeki, tym bardziej otaczająca ich kraina wydawała się sucha, drzewa coraz rzadsze, a gdzieniegdzie widać było gołą ziemię. Na horyzoncie malowały się ośnieżone szczyty gór. Nuri oddałby wiele, żeby móc zapamiętać ten widok do końca życia. Teren stawał się coraz bardziej płaski, jakby zbierał siły na nadchodzące strome wzniesienia. W pewnej odległości od głównej drogi wyzierały niezbadane, bezdenne jamy łączące się pod ziemią z tunelami i jaskiniami, które wiły się kilometrami pod całą Ferqualią. Chłopak obiecał sobie, że kiedyś je zbada. Pokona zamieszkujące je potwory, uwolni porwane księżniczki, odnajdzie skarb i przyniesie chwałę i fortunę swojemu rodowi. Przyrzekał w duchu, że kiedy już będzie najwspanialszym wojownikiem w całej Eestirii, to zrobi wyłącznie to, na co przyjdzie mu ochota. Nie tyle wierzył w taką przyszłość, co był jej bezwzględnie pewien.
W końcu ojciec zarządził przerwę. Miał już swoje lata i dokuczał mu nadwyrężony podróżą kręgosłup. Zatrzymali się, a ojciec rozłożył swój koc i położył się na płaskiej ziemi, natomiast mały Nuri zeskoczył zwinnie z konia, przysiadł obok i jadł kanapki. Leżeli w milczeniu, przypatrując się przepływającym nad nimi chmurom. Księżyc Eferi rzucał bladozieloną poświatę z trudem przebijając się przez wartswę szarych chmur. W rodzinie Quankosów nie rozmawiało się zbyt wiele, wszystko było z góry wiadome, przynajmniej z założenia. Serik, ucząc Nuriego milczenia, uczył go również pokory i cierpliwości, tak niezbędnych w życiu prawdziwego wojownika.

Gdy tylko ojciec poczuł się lepiej, ruszyli dalej w drogę. Tym razem miało już nie być odpoczynków. Droga była prosta, nie mieli konkretnego celu, a ogromny masyw górski piętrzył się przed nimi. Im bardziej odsuwali się na wschód tym ziemia stawała się bardziej sucha, a roślinność rzadsza. Żółtawe plamy gołej ziemi tworzyły coś na kształt łysych placków na połaciach trawiastej zieleni, robiły się coraz większe i coraz częściej się łączyły. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, a cel zdawał się nie zbliżać. Światło zaczynało coraz bardziej różowieć, a złoty dysk znikał za horyzontem. Młody próbował kilka razy odwrócić się i dostrzec choć przez chwilę piękno zachodu, jednak oślepiający blask mu na to nie pozwalał. Patrzył więc przed siebie, a tam na brązowych plamach jałowej, suchej ziemi dostrzegał przebiegające czarne jaszczurki, które po całodniowym nagrzewaniu się w promieniach słońca uciekały przed nocnymi drapieżnikami do swoich jam. Góry jednak nadal zdawały się być daleko.

– Tutaj – powiedział Serik zachrypłym od wielogodzinnego milczenia głosem. Obaj odruchowo odchrząknęli. – Tutaj się zatrzymamy. Myślisz, że to dobre miejsce?

– Myślę, że tak, tato – powiedział Nuri i ziewnął. Na nocnym niebie lśniła Tyryia – czerwony księżyc – która w połączeniu z drugim, zielonym Eferim dawała bladożółte światło. W takiej półciemności mogli się poruszać, jednak widoczność była w dużym stopniu dużo gorsza. Brnęli przez podnóża gór prawie po omacku. – Myślę, że idealne, tato. Jestem już zmęczony.

– Wiem synu, rozumiem cię, ja również. Ale powinniśmy znaleźć w miarę możliwości najbezpieczniejsze i najwygodniejsze miejsce. Uważam, że to jest odpowiednie.

Faktycznie, miejsce wydawało się dość dobre: na płaskim gruncie, osłonięte z trzech stron dość stromą ścianą skalną. Quankosowie rozbili w milczeniu namiot i w ubraniu posnęli na prowizorycznych legowiskach z koców.

*

Nuri śpi na łóżku w oberży w jakiejś zapyziałej wiosce nieopodal Nerokralu. Nie jest do końca pewien, czy jest niedaleko Nerokralu, ale z podstawowych założeń geograficznych, których ojciec go nauczył, tak wynikało. Roślinność też się zgadzała – wszędzie porośnięte lasem bagna. Na wsi w środku nocy zwykle panuje martwa cisza, dzięki temu każdy dźwięk jest doskonale słyszalny. Głuche postukiwanie wyrywa go więc ze snu, początkowo nic nie widzi w panującej wszędzie ciemności. Czeka chwilę, aż wzrok przyzwyczai się do mroku.

Nasłuchuje. Lekkie skrzypienia, skrobanie i szum jakby… morza? Coś podchodzi pod drzwi i przekręca zardzewiałą, stalową klamkę. Zamek trzeszczy. Do pokoju wlewa się blade, błękitne światło. Nuri stoi przy drzwiach z nożem schowanym w ręku, ale już wie, co za szkaradztwo weszło do jego pokoju w środku nocy. Łapie kościotrupa na oślep za żebra, wciąga do pokoju i zamyka jak najciszej drzwi.

– Mówiłem, żebyście trzymali się z daleka! Przyjdę jutro! – stara się krzyczeć szeptem. – Wyjdź przez okno. Będę wieczorem!

Trup patrzy na niego jakby smutniej. Coś w jego parujących błękitem oczodołach wygląda po prostu mniej szczęśliwie, choć trudno w jednoznaczny sposób określić wyraz twarzy martwej czaszki, gdy jedyną widoczną emocją pozostaje świecący dym dematerializujący się kilka centymetrów powyżej linii czoła.

– Teraz! Won na cmentarz! – kontynuuje Nuri. – Jeśli nas złapią razem, nawet nie wyobrażasz sobie, co się stanie!

Nieumarły zdaje się mieć teraz wyraz twarzy kogoś, kto jest na siebie zły.

– Słuchaj, to nie jest twoja wina – dodaje Nuri spokojnym głosem. – Wiem, że tęsknisz i ja też tęsknię. Ale niestety… Musisz iść. Najpóźniej jutro wieczorem was odwiedzę, dobrze?
Trup dalej sprawia wrażenie nieprzekonanego.

– No już! Chodź – mówi Nuri i przytula gołe kości. – Jutro się zobaczymy! Spokojnie! Wszystko będzie dobrze! A teraz wyjdź przez okno, tylko uważaj, żebyś sobie niczego nie złamała!

Podchodzi do okna i stara się je cicho otworzyć. Wymaga to nie lada umiejętności, siły i starań, o ile w ogóle jest możliwe podnieść bez najmniejszego skrzypienia starą, drewnianą, trzymającą szyby ramę. Kiedy już szpara jest na tyle duża, żeby chuda jak śmierć postać przeszła przez otwór, Nuri wie, że tej nocy nie będzie spać sam: tysiące komarów z otaczających wioskę bagien zleciało się, by czatować właśnie pod jego oknem. Widocznie nauczyły się, że w nocy okna otwierają tu tylko przyjezdni. Szkielet patrzy po raz ostatni na Quankosa i zeskakuje w ciemność. Do uszu chłopaka dociera łoskot jakby ktoś wrzucił garść żwiru do metalowego wiadra, a te wraz z kilkoma deskami umieścił w pralce i włączył wirowanie. Wychyla się jedynie, żeby zobaczyć, czy błękit nadal jest widoczny. Dwa świecące punkty patrzą w jego stronę i „mrugają”, że wszystko w porządku.

Zamyka jak najdelikatniej okno i słyszy kroki na korytarzu. Tego tylko brakowało! Co robić? Otworzyć mu w piżamie i udawać, że się spało, jednocześnie się kompromitując, czy otworzyć w narzuconym na głowę płaszczu, wzbudzić podejrzenia, ale uratować swój wizerunek? Słyszy pukanie do drzwi, postanawia działać inaczej. Szybko narzuca skórzane spodnie i koszulę, a na to czarny, szeroki płaszcz z zasłaniającym twarz kapturem z wielką klamrą w kształcie kruka. Miał przydomek „Kruk” jeszcze od Królewskiej Szkoły Rycerskiej w Xyranalu, gdzie mówiono tak na niego z powodu czarnych włosów. Miał wiele przezwisk nieodłącznie związanych z funkcją szkolnego popychadła, ale Kruk mu się podobał.

– Przepraszam, czy coś się sta… – oberżysta przerywa w wpół zdania, drzwi otwierają się zamaszyście, a przed nim w nikłym świetle latarni stoi ponura, tajemnicza postać.

– Co tu się, kurwa, dzieje? – krzyczy Kruk na całą wieś potwornym głosem, który wyćwiczył w wolnych chwilach. – Co to, kurwa, za hałasy?!

Po czym przykłada ostrze miecza do gardła mężczyzny i spokojnym szeptem zwiastującym kłopoty dodaje:

– Idę to sprawdzić, ale pamiętaj. Jeszcze raz coś zagłuszy mój sen, to wypruję z ciebie flaki.

Karczmarz spogląda przerażony na demoniczną postać, a jego umysł zaczyna szwankować. Przyzwyczaił się już do takich gróźb, ale najczęściej ze strony bandytów, szlachetnie urodzonych, czasami magów. Jednak ten facet wyglądał inaczej, w dodatku było w nim coś dziwnego. Roztaczał wokół siebie atmosferę śmierci – jakby wszyscy, na których spojrzał, mieli umrzeć.

– Nie… Nie trzeba, panie. Sam to sprawdzę. – mówi przerażony. Czuje, jak oblewa go zimny pot.

– Mądra decyzja – szepcze Nuri, po czym odkłada miecz i zatrzaskuje za sobą drzwi do pokoju.

Quankos jest beznadziejnym wojownikiem i prawdopodobnie przegrałby z oberżystą, nawet gdyby miał miecz, a tamten nie posiadał żadnej broni. Do Królewskiej Szkoły Rycerskiej w Xyranalu, dostał się tylko dlatego, że jego ojciec tam nauczał. Edukował się również w dziedzinie magii, ale i w tym fachu był słaby. Jedynie w nekromancji czynił niewielkie postępy, w tajemnicy czerpiąc wiedzę ze starych ksiąg bibliotecznych przywiezionych jeszcze z Valandriolu. Przyswoił też „tworzenie wizerunku” w stopniu zadowalającym.

Quankos opiera miecz o ścianę przy wejściu, płaszcz rzuca na drzwi, zabija komara siedzącego mu na ramieniu. Zdejmuje koszulę i skórzane spodnie, zabija kolejnego owada, tym razem na czole. Przykrywa się jak najdokładniej puchową, miękką kołdrą i zasypia.

*

Nuri przewraca się na bok i zdaje sobie sprawę z tego, że już nie zaśnie. Podnosi zapuchnięte powieki i widzi tarczę analogowego zegara parowego. O ile się nie myli, takie urządzenia są zabronione przez kościół Ethnustów – tylko magia, dar od Ethnu, może pomagać nam w życiu, a nie jakieś parowe cuda. Jednak to nie obecność nielegalnego przedmiotu go przeraża, a fakt, że jest godzina czternasta. Zrywa się z łóżka, zakłada lnianą, czarną koszulę i skórzane spodnie, nasypuje trochę zielonego, fosforyzującego proszku na rękę i zlizuje. Za dziesięć minut, kiedy środek zacznie działać, nie będzie odczuwać zmęczenia przez kilkanaście godzin. Zakłada obszerny płaszcz i spina go wielką, czarną spinką w kształcie kruka. Spod kaptura wypływają długie, czarne włosy. Nuri patrzy w lustro i dochodzi do wniosku, że prawdopodobnie bałby się sam siebie. Otwiera drzwi. Na korytarzu stoi oberżysta. Prawdopodobnie czekał tam od rana.

– Miłościwy panie! – skomle. – Przepraszam, jaśnie panie, za wczorajsze hałasy. Nie mam pojęcia, co to było! Szukaliśmy i nic. Tam z tyłu mamy składzik, a właściwie śmietnik, może wpadł tam jeleń albo inne cuś.

– Dobrze… – mówi Nuri, starając się, żeby jego głos brzmiał bezbarwnie i groźnie, ale wychodzi mu coś kompletnie odwrotnego. – Ale co mnie to obchodzi? Nie potrafisz, chamie, zadbać o wygodę swoich gości?! – krzyczy na biednego, niewinnego właściciela. – Co z ciebie za oberżysta!?

– Przepraszam, panie – chłop pada prawie na kolana, wygląda jak pies, który w każdej chwili spodziewa się kopniaka. Nie wie, że Nuri nie potrafiłby nawet dobrze kopnąć. – Za to masz, panie, u mnie darmowe posiłki.

– Chociaż tyle – odpowiada krótko Nuri.

Ten dzień zaczyna się wyjątkowo dobrze – myśli Quankos, uśmiechając się w duchu. Schodzi na dół po drewnianych, trzeszczących schodach i siada w głównej izbie w najciemniejszym kącie. Musi dbać o swój wizerunek, a do tego nie ma ochoty, by zajmować miejsce obok kogokolwiek. Zaczyna rozmyślać o wychudłym karczmarzu, o tym, jak bardzo zdołał go zastraszyć. Jak zwykle ma wyrzuty sumienia, ale gdyby ktokolwiek dowiedział się, co robi Kruk i czym się tutaj zajmuje, jeszcze dziś zostałby powieszony. Po prostu musi grać ostro i na pokaz. Cham rozumie tylko język przemocy i strachu – to język uniwersalny. Wszyscy wieśniacy powinni być przerażeni na samą myśl o Kruku, tak żeby ich słabo rozwinięte mózgi nie mogły kojarzyć z nim żadnego innego faktu. Po drugie, nawet jeżeli wszystko by się wydało, to będą bali się choćby podejść do mrocznej, tajemniczej postaci roztaczającej potworną aurę.

Jajecznica i mocna, słodka herbata to dobry początek dnia, nawet jeśli słońce jest bliżej zachodu niż wschodu. Wszystko jest pyszne, oberżysta się postarał. Kruk postanawia go za to wynagrodzić. Po posiłku zrywa się gwałtownie z krzesła i podchodzi szybkim krokiem do szynkarza, który widząc ten ruch i kierunek drogi, jest już pewien własnej, bliskiej śmierci.
– Bardzo smaczne – mówi Nuri, stojąc przy ladzie, kładzie dukata na blat, odwraca się plecami i wychodzi

– Ale to miało być za darmo – mówi odruchowo głupi karczmarz.

Kruk odwraca się tylko na chwilę i spod kaptura patrzy w oczy oberżyście, ten blednie, bo wie, że powiedział coś niestosownego. Bierze złoty dukat, zaciska powieki, jakby oczy miały mu się zaraz spalić, i krzyczy na całe gardło: „Dzienkuje, panie!”. Quankos wychodzi z karczmy – spokojnie, zimno, na luzie.

*

Kruk wraca do swojego pokoju w oberży. Zdaje sobie sprawę, że nie miał po co wychodzić. Kompletne zadupie, gdzie życie koncentruje się wokół targu. A gdy jest się sytym, takie wypady tracą na znaczeniu. Kładzie się więc do łóżka i wyjmuje książkę ze skórzanej torby podróżnej, którą zazwyczaj przytracza bezpośrednio do swojego wija. Mały, gruby tom, o okładce wykonanej z nieznanego, połyskującego fioletem metalu, wygląda na stary i taki w rzeczywistości jest. Kruk skradł go niegdyś z biblioteki w Vironolu, jeszcze w czasach wojny. Jest to ponadtysiącletni traktat nieznanego autorstwa, bez tytułu, ale nazywany „Czarną Księgą”, opisujący życie i śmierć. Niektórzy twierdzą, że jego autorem jest jeden z legendarnych derfich wędrowców, inni, że został napisany przez demony. Księga oprócz opisu rytuałów magicznych, które uczą jak obudzić nieumarłych i tchnąć życie w ich zmurszałe kości, zawiera również teksty filozoficzne na temat samej natury śmierci. Nuri czytał tę bezcenną księgę setki razy i sam mógłby dopisać do niej ze dwa rozdziały, czerpiąc z nabytego doświadczenia. Zna ją niemal na pamięć i coraz więcej rozumie zarówno na temat samej istoty śmierci, jak i teorii wskrzeszania. Jednak nadal nie rozgryzł jej do końca. Nie jest nekromantą, a jedynie naukowcem – zwyczajnym praktykiem śmierci. Tak przynajmniej o sobie myśli, szczególnie kiedy po raz kolejny, tak jak teraz, studiuje „Czarną Księgę”.

*

Nuri patrzy przez okno na zachód słońca. Czas nadszedł. Ubiera się i zapina płaszcz.. Pakuje księgę do torby i wychodzi z pokoju. Dokładnie zamyka drzwi. Woli dmuchać na zimne. Mija oberżystę, który z bojaźliwym uśmiechem życzy mu miłego wieczoru. Quankos odpowiada mu milczeniem i kompletną ignorancją.

Po wyjściu z karczmy skręca w prawo do stajni, gdzie czeka na niego Dyroni – jeden z najpiękniejszych wijów z królewskiej stajni Ereitana III Xynthii. Czarny, uskrzydlony wąż był nagrodą za bohaterstwo w bitwie pod Deriolem.  Stajenny na widok Kruka podbiega do ogromnego boksu przygotowywanego dla rosłych królewskich wierzchowców, które niezmiernie rzadko pojawiały się w okolicy. Dyroni ryczy wesoło, gdy widzi swojego właściciela, który spokojnym krokiem podchodzi i kulbaczy go.

– Wrócę w nocy – mówi Kruk tak niespodziewanie, że stajenny odskakuje – Albo nad ranem.

– Do… dobrze – jąka się wieśniak. Taktyka przerażającego wizerunku działa. Nikt nie śmie nawet domyślać się, co Nuri robi w tej zapadłej wiosce.

Quankos wyprowadza wija przed stajnię, dokładnie przywiązuje worek podróżny, następnie wsiada i spina wierzchowca do lotu. Początkowo unosi się bardzo wysoko, żeby przy ciemniejącym niebie zmylić potencjalnych obserwatorów. Patrzy jak oberża maleje i staje się nie większa od jego palca. Kilkanaście minut później, już w bezpiecznej odległości od wioski, zniża lot. Mija szerokim łukiem rozłożyste konary drzew. Jest niemal u celu. Ląduje pośród marmurowych pentagramów, na środku cmentarzyska graniczącego z lasem. Na niebie widać już tylko niewielkie przebłyski dawnego błękitu. Otacza go martwa cisza.

– To ja – mówi w ciemność. – Przyszedłem, tak jak obiecałem.

W oddali słychać pojedynczy trzask, jakby ktoś kijem uderzył w kamień. Potem następny, aż w końcu jeden zwielokrotniony chrzęst zbliża się do Nuriego. Rozbłyskują niebieskawe światła.

-Witajcie dzieci, przybyłem do was – mówi Kruk, zrzucając kaptur. Na jego twarzy maluje się uśmiech jak u stęsknionego za dziećmi rodzica. Kościotrupy o jarzących się błękitem oczodołach podchodzą, otaczają postać w płaszczu, lgną do niej, obejmują. Rodzina znów jest razem.