Cum Mortuis | feranos

Kiedy „Głodny Marynarz”, na którym służył Naraal – anielski wybraniec, dobił do Aranolu, w porcie było tłoczno. Załoga, jeszcze z morza dostrzegała tłumy, w tym nadmorskim mieście należącym do Korony Valandriolu. Początkowo myśleli, że to zamieszki, ale na lądzie dowiedzieli się, co tak poruszyło mieszkańców. Xynthial – ojczyzna Naraala, został najechany przez dzikie ludy z Grithianu.

Naraal czuł, że jest to misja zlecona mu przez Feyviti, tam, w sferze światła. Podjął decyzję o opuszczeniu statku, pożegnał się z resztą załogi, a sam kapitan, który widocznie go polubił, nie dość, że opłacił go z nawiązką to jeszcze oddał mu swoją starą, skórzaną zbroję. Pieniędzy starczyło nawet na taniego konia. Naraal o świcie wyruszył na południe.

Na trakcie spotykał wędrowców, od których docierały do niego wieści z wojny. Zanim dotarł do granicy Istrolu, upadło już jedno z większych miast – Ferqual.

Grithian był ogromnym, choć nieucywilizowanym państwem. Opierał się na luźno powiązanych ze sobą klanach, które wybierały sobie króla na czas podboju. Od wędrowców Naraal dowiedział się, że tę wojnę zaczął Meymuss IV Grinf, który swoją pozycję zawdzięczał wyłącznie sławie potężnego przodka. Arestog czytał o jego podbojach w „Pamiętniku Podróżnika Vaa”, wiedział, że dziadek władcy – Meymuss II Grinf starał się zjednoczyć Grithian. Wyglądało jednak na to, że po jego śmierci kraj decentralizował się, a watażkowie wzmacniali swoje wpływy.

Naraal czytał również o powstaniu swojej ojczyzny – Xynthialu. To państwo narodziło się ze zmieszania dawnych Grithianczyków, porzuconych elfów i uchodźców z Nur, a wszystko dzięki trójce założycieli: Aerusowi Xynthii, Aryeh Neryiri i Ewiry Vivetory, którzy przewodzili tym ludom. Xynthial jednak budowano prawie od zera, łącząc trzy różne ludy, często dochodziło do zamieszek, szczególnie w obliczu biedy. Trójca twierdziła, że należy brać przykład z Valandriolu, wprowadzając podobny system prawny i gospodarczy. Ściągano z północy artystów, prawników i filozofów, po to, by stworzyć nowy naród, który złączy trzy odrębne kultury. Trójca wierzyła w to, że morale społeczeństwa są ważniejsze od odpowiedniego zaplecza gospodarczego i militarnego, bo te przyjdą wraz z poczuciem wspólnoty. Xynthial nadal, po sześćdziesięciu latach, był zbyt słaby, a Grithian miał wielokrotnie większą armię. Istniała jednak nadzieja – dzikie, zachodnie ludy bały się magii.

Arestog prawie nie spał, starał się podróżować jak najszybciej. Nie ułatwiali mu tego uchodźcy, których spotykał w coraz większych liczbach. To od nich dowiedział się, na granicy Valandriolu i Xynthialu, o upadku Neyiralu – kolejnej metropolii. Mówiono, że Grithian nie daje żadnych szans. Naraal jednak nie poddawał się, wiedział, że jest w stanie odwrócić losy wojny, przepowiedziano mu to, nakazano. Parę dni później, ponad dekar po wyruszeniu z Istrolu, kiedy mijał Irnifal, do jego uszu dobiegły odgłosy walki. Poczuł, że to tam miał wykonać swoją misję.

Bitwa wyglądała jak rzeź. On – wędrowiec z nożem i skórzaną zbroją, którą dostał od szalonego kapitana, był lepiej uzbrojony niż większość żołdaków, którzy pochodzili z jego ojczyzny. Widział ogromny kontrast w stosunku do wojów Grithianu. Ich grube, płytowe zbroje poozdabiane były czarnymi futrami zwierząt, natomiast Xynthialczycy oznaczali się symbolem „X” wymalowanym farbą na torsie. Tylko ten jednolity, charakterystyczny znak powodował, że w ogóle można było pomyśleć o nich jak o armii. O ile szlachta i magowie mieli własne, zabójcze wyposażenie, o tyle słabo zaopatrzone i nieprzygotowane na rozwój wypadków kuźnie królewskie nie potrafiły uzbroić chłopów nawet we włócznie lub też, co gorsza, zagwarantować im jakiegokolwiek pancerza. Większość miała jedynie garbowane skóry zwierząt i to, co mieli pod ręką w swoich domostwach. Wielka armia Xynthialu szła więc, dzierżąc w rękach drzewce wideł, kos, a nawet motyk. Po drugiej stronie stali uzbrojeni i wyszkoleni barbarzyńcy Grithianu.

Linia frontu początkowo zdawała się kształtować jeszcze na przedmurzu, które miało wstrzymać grithianskie machiny oblężnicze. Jednak prawdopodobnie lordowie i stratedzy nie docenili zarówno wyszkolenia, jak i uzbrojenia napastników. Rzeź szybko przesuwała się pod same mury.

Naraal ponaglił swojego konia i zwrócił uwagę na szokujący widok. Młoda kobieta, odziana raptem w same szmaty, jedynie z widłami w ręku, ruszyła z impetem na grithianskiego woja. Kontruderzenie zmiażdżyło akcesorium ogrodnicze wraz z rękami, które powyginały się w nienaturalny sposób. Siła ciosu odrzuciła ją na plecy.

W jakimś odruchu chłopak rzucił się w kierunku barbarzyńcy, który szykował się do ostatecznego ciosu. Widział wyraźnie ostrze przeciwnika. W akcie heroicznej desperacji zasłonił kobietę jedynym, co posiadał – prezentem od Feyviti. Sztylet zalśnił intensywnym seledynem, a Naraal w tym samym jeszcze momencie zaczął żałować, że to zrobił. Zdał sobie sprawę, że nie ma szans na przeżycie. Zamknął oczy i czekał aż siła uderzenia zmiecie go. Zdziwił się kiedy jedyne, co poczuł to pęd odciętego ostrza grithianskiego miecza przelatującego nad jego barkiem. Do uszu dotarł krótki krzyk powalonej za nim kobiety. Spojrzał ze zdziwieniem na woja, który również wpatrywał się w niego zaskoczony. Nie minęło jedno uderzenie serca, kiedy Naraal usłyszał chrupnięcie, dopiero potem poczuł siłę ciosu. Potężna, płytowa rękawica prawie wybiła mu szczękę, rzucając go jednak na ziemię. Tylko to, że nie wypuścił ostrza z ręki, uratowało go przed śmiercią. Przetoczył się bokiem, zerwał na nogi i dźgnął na oślep.

Poczuł na dłoni miękkość futra. Seledynowy prezent ze sfery światła przebił stal, skórę, mięśnie i kości tak łatwo, jakby przecinał jedynie powietrze. Magiczna broń zdawała się nieskończenie ostra.

Krótkie kaszlnięcie wojownika obryzgało twarz zaskoczonego Naraala czerwienią, dopiero jęk leżącej chłopki wyrwał go z szoku. Kiedy odwrócił się, zobaczył jej ciało przybite do ziemi uciętym ostrzem.

Wiedział, że nie może już jej pomóc. Odwrócił wzrok i spojrzał z fascynacją na swój sztylet. Poczuł się niepowstrzymany. Byłby w stanie, w minutę, przebić się przez dziesięciometrowy mur. Był lżej opancerzony, dzięki czemu ruszał się szybciej od grithianskiej piechoty, a anielskie szkolenie jakie otrzymał, czyniło go praktycznie nietykalnym. Rzucił się w wir walki, przeskakując między kolejnymi grithianskimi wojami, jednocześnie tnąc ich zamaszyście.

Kilkadziesiąt uderzeń serca i kilka grithianskich trupów później, przed jego nosem przeleciała pierwsza strzała. Niepokojący świst kolejnej zmusił go do ucieczki. Złapał szybko ciało poległego i zasłonił się nim. Usłyszał charakterystyczny dźwięk grotów strzał uderzających w stalową zbroję swojej ,,tarczy”. Po czwartym dźwięku strzały wchodzącej w ciało, zaniepokoił się. Wojowie zaczynali go otaczać. On nie mógł nic zrobić, cały czas będąc celem łuczników. Widział zbliżających się mieczników i czuł, że pułapka się zaciśnie i niedługo nie będzie miał już drogi ucieczki. Naraal wiedział, że nie może tak w nieskończoność – albo będzie musiał pozbyć się swojej „tarczy” i zginąć przeszyty strzałami, albo nie zostawi ciała i zostanie zarżnięty. Musiał postawić wszystko na jedną kartę.

W akcie desperacji rzucił swój sztylet w kierunku jednego z łuczników i co sił w nogach pobiegł za nim. Z fascynacją spostrzegł pojawiającą się w torsie grithianczyka dziurę o długości przeszło pół metra. Szybko ogarnął go lęk. Stracił z oczu swoją anielską broń, a miał jeszcze spory dystans do miejsca, gdzie widział ją po raz ostatni. Przyspieszył, sytuacja wydawała mu się coraz mniej zabawna. Kiedy dzieliło go zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym upadło ciało, Naraal poczuł uderzenie w dłoń. Początkowo myślał, że była to jedna z wycelowanych w niego strzał, jednak w ręku spoczywał sztylet.

Poczuł kolejną falę euforii, zdawało mu się, że sam może wybić całą armię. Do ziemi sprowadziło go uczucie, że złapanie oddechu staje się coraz trudniejsze, a ból w mięśniach dotkliwszy. Wiedział, że nie może tak walczyć w nieskończoność. Potrzebował takiego celu. Rozejrzał się i ruszył wzdłuż linii frontu ku środkowi, gdzie kumulowały się na niebie latające oddziały xynthialskiej arystokracji.

Z oddali dobiegały do Naraala potworne skrzeki potężnych wijów, wydawane za każdym razem kiedy nurkowały.. Mówiło się, że rycerz dobrze zgrany ze swoim wierzchowcem potrafi przy jednym nurze zabić nawet czwórkę żołnierzy. Jeździec ciął mieczem i dźgał lancą jednocześnie, podczas gdy jego wij chwytał w zęby i miażdżył ogonem. Opowiadano też o ludziach, którzy potrafili na swoją lancę nabić nawet trójkę przeciwników. Magowie bywali często jeszcze bardziej skuteczni. Niektórzy z nich posługiwali się mocami rodzącymi potężne eksplozje raniące wielu wrogów.

Kilkadziesiąt metrów od epicentrum, do którego właśnie docierał Naraal dźwięki wybuchów niemal nie milkły. Ziemia była tam poznaczona magicznymi wyładowaniami. W niektórych miejscach sterczały sztuczne klify, po innych zostały jedynie puste doły wypełnione krwawą, błotnistą papką. Gdzieniegdzie ziemia i trupy tworzyły jednolitą maź, gdzie indziej echa uwolnionej energii ożywały i żyły własnym życiem, atakując walczących poza jakąkolwiek kontrolą.

Spomiędzy huku kolejnych zaklęć, potworny, wijowy skrzek rozniósł się nad frontem walczących. Siła dźwięku niemal rzuciła młodego Arestoga na kolana. Przerażony spojrzał w niebo tylko po to, żeby dostrzec, jak jeden ze szlacheckich węży, trafiony kolejną, celną strzałą wydał z siebie ,,łabędzi śpiew”. Wierzchowiec tracił siły i schodził coraz niżej, a kiedy kolejna strzała przebiła jego łuski, zaryczał jeszcze głośniej. Patrzył z dołu jak czerwony, latający gad walczy jeszcze, by uratować swojego jeźdźca przed impetem zderzenia z ziemią. Anielski wybraniec nie wiedział pod wpływem jakich emocji nabiegły mu do oczu łzy, ale widział w tym coś wzruszającego. Potwór po raz ostatni spróbował uderzyć błoniastymi skrzydłami, jednak udało mu się tylko jednym. Rozerwana błona i zesztywniały ogon zakręciły nim. Wij runął na plecy zaledwie kilkanaście metrów od Naraala.

Chłopak pobiegł do leżącego gada. Pierwsze, co dostrzegł to złotą zbroję wystającą spod skrzydła. Zdawało się, że wierzchowiec w akcie oddania swojemu panu objął go skrzydłem, żeby zamortyzować uderzenie o ziemię.

Naraal zaczął wyciągać nieznanego mu rycerza spod truchła gada. Po insygniach na zbroi i jej wykończeniu zaczął domyślać się, że był to ktoś naprawdę ważny, możliwe, że nawet sam król. Podstarzały już mężczyzna powoli odzyskiwał przytomność, choć na pierwszy rzut oka widać było, że nie utrzyma się na nogach.

Naraal w mgnieniu oka odkrył, że nie tylko jego celem był „upadły”. Wokół nich zaroiło się od dzikich Grithianczyków. Widząc ich, jedynie uśmiechnął się do siebie. Teraz miał wrażenie, że jego przeznaczenie się spełnia, czuł, że musi bronić ledwo oddychającego, powalonego rycerza. Emocje kotłowały się w nim, wiedział, że nadeszła jego chwila.

Usłyszał świst nadlatującej strzały, opuścił głowę. Wyrzucił ostrze w kierunku, z którego wypuszczono pocisk. Biegiem ruszył w tę samą stronę. Drogę zastąpił mu ogromny woj, który błyskawicznym cięciem chciał obalić chłystka stojącego mu na drodze do rannego. Arestog zrobił błyskawiczny unik i przyłożył prawą dłoń do zbroi wroga. Przez bardzo krótką chwilę bał się, że źle obliczył czas, ale gdy tylko dotknął pancerza, od razu poczuł w palcach rękojeść wracającego sztyletu, który wyrżnął sobie drogę do właściciela przez ciało Grithianczyka. Ciął półobrotem, skracając miecze nachodzących go od tyłu dwóch wrogów, zrobił krok do przodu i kontynuował obrót, tnąc ich ukosem. Przez rozpadające się w powietrzu ciała, dostrzegł zbliżających się do powalonego rycerza kolejnych napastników. Wyskoczył w ich kierunku, łapiąc sztylet tak, żeby był przedłużeniem ręki i pchnął mocno, aż jego palce weszły w głąb ciepłych wnętrzności. Potem znów ciął półobrotem, rozbrajając okrążających go wojów, a po kolejnym kroku robił obrót.

Kaszlnął i poczuł tak rwący ból w płucach, że obraz rozmazał mu się przed oczami.

Za szybko zaczęło dziać się to, czego paladyn Feyviti obawiał się już wcześniej. Refleks zanikał, a mięśnie wiotczały, liczba najeźdźców zdawała się nie maleć. Dookoła niego zaczynał układać się wał ze zwłok, ale on czuł się coraz mniej zdatny do walki. W jego uszach zaczął narastać dziwaczny, niski dźwięk, jakby ciśnienie krwi chciało rozerwać tętnice i dostać się do mózgu. Czuł, że umiera.

Zamarł na jeden oddech i zdał sobie sprawę, że nie tylko on słyszy ten dźwięk. Podniósł głowę do góry, wypatrując tego, co obserwowali wszyscy dokoła. Nad jego głową, leniwie wachlując skrzydłami, unosiły się trzy wielkie wije. Z postaci dojeżdżających je lordów zdawały się unosić charakterystyczne, wielobarwne strugi potężnej energii.. Spomiędzy ułożonych rąk wyrastał gruby, płonący łańcuch, który łączył ich, formując trójkąt. Niski dźwięk wciąż narastał, aż w kulminacyjnym momencie, na jedno uderzenie serca, zapadła cisza. Czas jakby się zatrzymał, a z unoszącego się, magicznego trójkąta wyfrunęła fioletowa, ledwo widoczna kuleczka. Kulista emanacja magicznej energii pofrunęła błyskawicznie, zostawiając za sobą delikatną smugę i zniknęła w ziemi kilkadziesiąt metrów przed Naraalem.

Najpierw poczuł ciepło na całej skórze, potem ogłuszający dźwięk i siłę rozrywającej eksplozji. Ziemię, na której stali Grithianczycy po prostu rozerwało. Wybuch porozrzucał ciała w promieniu kilkudziesięciu metrów, często we fragmentach. Anielski wybraniec spojrzał na dymiący krater. Dwóch jeźdźców podleciało do niego i zaczęło znacząco machać rękoma, ich usta poruszały się, jakby próbowali mówić, ale on niestety nie słyszał nic, oprócz przenikliwego pisku. Obaj mężczyźni byli bardzo młodzi, wyglądali na jego rówieśników, jednak ich wzrok wydawał się przenikliwy. Był to wzrok prawdziwych, doświadczonych żołnierzy.

– Połóż króla na mojego wija, szybko! I wskakuj do Kirifona – usłyszał w końcu przytłumiony krzyk. Postać wskazała na towarzysza.

Nie zastanawiając się, podniósł rannego. Jakież było jego zdziwienie, gdy pomimo płytowej, grubej zbroi okazało się, że mężczyzna nie ważył zbyt dużo. Pancerz był bardzo lekki. Złapał „upadłego” pod pachami, podbiegł truchtem i przełożył przez grzbiet ogromnego gada. Ciężko dysząc, wskoczył za jeźdźca zwanego Kirifonem. Mimochodem usłyszał tylko:

– Proszę się trzymać, Wasza Wysokość.

– Trzymaj się, chłopcze – powiedział jeździec, z którym miał lecieć Arestog. Pokazał na element uprzęży i dodał – zapnij pasy, ruszamy. Jestem Kirifon ger Nerok, a ten obok to Fortan ger Nuriad – krzyczał. – A jak ty się nazywasz, chłopcze?

– Naraal Arestog – odpowiedział.

– To nie jest szlacheckie nazwisko, prawda? – ponownie zakrzyknął Kirifon, kiedy już wznieśli się poza zasięg łuczników Grithianu.

– Nie – odrzekł.

– Musimy odwieźć króla do zamku. Nadszarpnięte morale mogą się źle skończyć dla Xynthialu – oznajmił ger Nerok, ale Naraal widział już wszystko jak przez mgłę. Chwilę później zemdlał.

***

– Ratujcie króla! – otrzeźwił go krzyk Fortana, zanim jeszcze wylądowali.

Chłopak właściwie nie był pewien, czy leżał bez przytomności, czy spał. Rozejrzał się. Był na dziedzińcu zamku. Oprócz stojących nieopodal stołów i beczek oraz czwórki gwardzistów, plac był pusty, choć przez uchylone, dębowe wrota prowadzące do wysokiego zamku dostrzegał jakichś ludzi.

Obok nich lądował jeszcze jeden jeździec. Choć zbroja, którą nosił zasłaniała praktycznie całe jego ciało widział, że pod nią kryje się ktoś dużo młodszy, a może nawet w jego wieku. Emblematy, identyczne z królewskimi, sugerowały, że był to – Ereitan II Xynthia, królewski syn.

– Król ranny! – ryknął Kirifon.

Postać w zbroi przywołała gwardzistów, a ci przybiegli bez wahania.

– Co się stało? – zapytał rycerz, który wybiegł na dziedziniec.

– Wij królewskiej mości został zestrzelony – nie zastanawiając, się oznajmił Naraal. – Spadł z dużej wysokości. Bestia próbowała go uratować, ale…

– To jest bohater, który chronił jego królewską mość przed barbarzyńskimi hordami! Zabił kilkunastu wojów! Walczy lepiej niż niejeden z nas! Walczy jak prawdziwy rycerz… i Xynthialczyk, lordzie – dodał szybko ger Nerok.

– Pomyślimy nad tym, tymczasem ratujmy mojego ojca – odpowiedział królewski syn. Dopiero teraz, gdy otrzeźwiał, zdał sobie sprawę z tego, jak wielki zaszczyt go dotknął. Czuł, że jest na swojej ścieżce przeznaczenia przepowiedzianej przez anielicę.

Gwardziści przynieśli prowizoryczne nosze, ostrożnie umieścili na nich swojego władcę, po czym wbiegli do zamku przez potężne drzwi. Arestog, podążając za Fortanem ger Nuriadem i Kirifonem ger Nerokiem, wszedł do wnętrza pałacu. Zobaczył, że strażnicy położyli rannego monarchę na ogromnym stole. Na jego oczach delikatnie zdjęli mu hełm.

Chłopak rozejrzał się, była to prawdopodobnie sala tronowa lorda namiestnika. Na środku stał ogromny stół mogący pomieścić kilkudziesięciu gości, a na samym końcu podłużnego pomieszczenia znajdował się namiestnikowski tron. Dookoła było kilkoro potężnych drzwi. Zapewne prowadziły do prywatnych kwater najwyższych dostojników. Front i tył pomieszczenia zdobiły wysokie, kolorowe witraże. Oprócz niego przy stole stało kilkunastu ludzi, wszyscy wyglądali na generałów, rycerzy lub magów.

Pośród tłumu możnych, ktoś zwrócił jego uwagę, a była to postać w pięknej płytowej zbroi. Chłopak nie widział zbyt wiele arystokracji w swoim życiu, ale pierwszy raz zobaczył kobiecy pancerz, szczególnie tak kunsztowny. Ta zbroja była prawdziwym dziełem sztuki przedstawiającym piękne, kobiece ciało. Wzmacniana magicznie stal w kolorze złota uformowana była w taki sposób, aby zwężenie w talii i delikatnie zarysowane mięśnie brzucha nadawały smukłości. Nieco wyżej znajdowały się dwie wypukłości o kształcie krągłych piersi. Natomiast wszelkie wykończenia doszlifowano rubinową masą. Naraal nie musiał patrzeć na twarz, żeby wiedzieć, że to elfka. Wiedział kim ona jest i choć czytał o jej urodzie, nie spodziewał się takiego piękna. Aryeh Neyiri – ostatnia żyjąca z trójki i matka króla, miała ponad osiemdziesiąt lat, ale nie wyglądała na więcej niż trzydzieści. Było to normalne, elfy starzały się dużo wolniej. Stała dumnie z ręką opartą o głowicę legendarnej złotej szabli z rubinem zamkniętym w rękojeści. W jej oczach nie było łez, za to czuć było przejmujący smutek. Naraal wiedział z „Pamiętnika Podróżnika Vaa”, że choć lady Aryeh, jak była nazywana, nigdy nie urodziła, to Ereitan był tak samo jej dzieckiem, jak i reszty z nieżyjącej już trójcy.

– Nie wyjdzie z tego – oświadczył starszy mężczyzna w czarnej szacie. Naraal w lot pojął, że był to medyk. – Król odchodzi.

– Jesteś pewien? – zapytał książę, jakby próbował oszukać rzeczywistość.

Naraal nie mógł oderwać wzroku od smutnych oczu lady Aryeh wbitych w umierającego króla.

– Jako arcymag znam się na tym – odparł, patrząc po zebranych. – Wiele kości ma połamanych, dodatkowo rany wewnętrzne. W jego wieku jest to śmiertelne, nawet jego elficka krew go nie uratuje.

– Dziękuję ci, mój aniele – wyszeptał król, z wysiłkiem przechylając głowę w stronę Naraala. – Nie udało ci się mnie uratować, ale dzięki tobie umrę przy rodzinie.

Dla wszystkich był to znak, żeby się oddalić. Lady Aryeh podeszła do niego i ucałowała go w czoło, po czym odwróciła się i oddaliła. Dla obserwującego ich chłopaka było to dziwne i obce zachowanie. Matka, która nie opłakiwała syna.

Syn został przy królu, pomimo trwającej bitwy. Każdy ojciec powinien móc pożegnać się ze swoim dzieckiem. Arestog obserwował jak rozmawiali, jednak chwilę później chrapliwy oddech, który wydawał z siebie król ucichł. Stało się oczywiste, że monarcha właśnie zmarł.

– Król odszedł – powiedział po chwili książę.

– Panie! Panie! – krzyczał mężczyzna wbiegający z dziedzińca. – Meymuss rzucił do szturmu odwód! Północna brama padła, walki trwają na murach i niższym dziedzińcu! Nie wytrzymamy dzisiejszego dnia!

– Jako pierworodny syn monarchy, po jego śmierci, obejmujesz dowództwo – powiedział mężczyzna w czarnej szacie. – Na mocy nadanego mi prawa, jako arcymag królewski Xynthialu, nadaję ci tytuł królewski Ereitanie II Xynthio, synu Ereitana I Xynthii, króla Xynthialu – mówił to takim głosem, jakby chciał się pozbyć odpowiedzialności za ewentualną klęskę.

Naraalowi wydawało się, że jest nie w tej bajce. Był chłopem, wieśniakiem. Jego przygoda w innej sferze, była wyjątkowa, ale obserwując z boku najwyższe sfery swojej ojczyzny, czuł się nieswojo.

– Mamy jakieś szanse? – zapytał Ereitan II tłum królewskich doradców.

– Wątpię, panie – odpowiedział ktoś, kto wyglądał na wysoko postawioną osobę. Chłopak nie mógł się połapać, kto jest kim na dworze.

– Może… – wtrącił nagle Naraal.

– Kim jesteś, żeby zabierać głos, obszarpańcze? – krzyknął królewski arcymag.

– Cisza! – krzyknął niespodziewanie Ereitan II. – Osłaniał króla, pozwolił mojemu ojcu wrócić do nas. Powinniśmy go wysłuchać i tak nie mamy innej możliwości!

– Myślę, że nadszedł czas, abym dał to tobie, królu – powiedział Arestog, wyjmując zwój, który znalazł na swojej szafce nocnej tuż obok sztyletu Feyviti.

– Mamy mnóstwo magicznych zaklęć – zakpił arcymag, jednak kiedy król przekazał mu zapisany pergamin, zamilkł. Na kilka sekund zapadła cisza przerywana jedynie wybuchami i krzykami dochodzącymi przez otwarte wrota. Mag zbladł, po czym dodał – to… to jest potężne… potężne zaklęcie! Skąd je masz, chłopcze?

– Znalazłem… – odpowiedział zachowując zimną krew, ale urwał. Nie wiedział co miałby mówić dalej.

– Co to jest? – spytał nowy król.

– Każdy martwy, który padł na tej ziemi, powstanie na nasze wezwanie – oznajmił arcymag. Wydawał się zahipnotyzowany tym, na co właśnie patrzył.

– Czy to bezpieczne? – spytał król.

– Bezpieczne tak, ale czy etyczne? – spytał mężczyzna w czerni. – W końcu to nasi żołnierze, ludzie, przyjaciele i rodacy. Ludzie, którzy oddali życie za kraj.

Ereitan II zawiesił wzrok na kamiennej posadzce. Przeszedł kilka kroków w przód, a następnie zawrócił i spojrzał magowi w oczy.

– Oddali życie za kraj, oddali wszystko, prawda?

– Tak, królu.

– Więc oddaliby więcej, gdyby mieli. Martwi nie są kosztem, którym powinniśmy się martwić, są nim żywi – stwierdził monarcha, po czym krzyknął – za Xynthial!

Zebrani, którzy przypatrywali się tej wymianie zdań, po chwili unieśli miecze w górę i zakrzyknęli:

– Za Xynthial!

Echo ich głosów odbiło się od pustych ścian wielkiej sali, po czym zapadła wymowna cisza. Wzrok wszystkich padł na postać w czarnej szacie.

– A… tak! Zbiorę gildię! Tutaj, na irnifalskiej ziemi, zgnieciemy Grithian raz na zawsze, mocą śmierci – po czym dodał pod nosem – będę potrzebował kryształów, dużo kryształów…

Postać w czarnej szacie, ściskając zwój, jakby był najcenniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek trzymała, truchtem pobiegła do drzwi, prawdopodobnie prowadzących do wieży magów. Wszyscy odprowadzili arcymaga wzrokiem. Naraal spojrzał na Ereitana. Młody król wyglądał na niewiele starszego od niego. Choć widać było, że stara się ukryć to, że jest zagubiony. Zmarł jego ojciec, królestwo chyliło się ku upadkowi, on sam został władcą i musiał podjąć decyzję, która prawdopodobnie zmieni oblicze świata. Zdawał się usprawiedliwiać przed sobą, że podjął taką decyzję, którą musiał podjąć, jednak nadal zastanawiał się, czy była ona dobra.

Naraalowi, obserwującemu swojego rówieśnika przeszło przez myśl, że przecież może zająć się tym ktoś inny, na przykład jego babcia, która wychowała już dwóch władców. Spojrzał na nią i widząc zacięte, smutne oczy obserwujące przez uchylone okno witrażu bitwę, zrozumiał jaką funkcję pełni elfka. Nie brała żadnej odpowiedzialności, służyła radą tylko, kiedy ją o to poproszono, nie chciała wpływać na swojego wnuka. Władza zdawała się jej nie interesować.

– Dziękuję ci – odezwała się niespodziewanie lady Aryeh. Naraal zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy słyszy jej głos, był spokojny, zmysłowy, głęboki i jakby martwy, smutny.

Spojrzała na niego oczyma koloru morza, a on zamarł. Zbliżała się i musnęła jego policzek swoimi wargami, po czym odwróciła się i wyszła na dziedziniec.

– Nie obchodzi mnie, skąd to masz – odezwał się głos. Naraal odwrócił się i zobaczył króla Ereitana II Xynthię patrzącego na niego tymi samymi, co babcia, morskimi oczyma. – Jednak jeśli to zadziała, Korona, jak i całe królestwo, będzie ci dozgonnie wdzięczna. Otrzymasz tytuł szlachecki, posiadłość, pieniądze i…

Tutaj król przerwał i podszedł do okna. Purpurowe światło zdominowało naturalny, słoneczny odblask, a pola zaczynały się poruszać. Potem oczom obserwujących ukazały się wstające, martwe ciała, rozrywające swoją skórę i mięśnie. Dziedziniec zaczął czerwienieć od krwi i ludzkiego mięsa, a chwilę później bieleć od idealnie czystych, lekko zabarwionych magiczną czernią kości. Naraal również podbiegł do okna i zobaczył, że w oddali tysiące kościotrupów powstawało, rozrzucając kawałki swoich ciał wokół i idąc w stronę zachodu.

– Jeśli to wygramy, nigdy ci tego nie zapomnę, chłopcze – dodał po chwili Ereitan II.